Klimaty agro-chaty Jako osoba, która pół życia spędziła na wsi, mam sentyment do wiejskich klimatów i lubię do nich wracać (zwłaszcza na Ścianę Wschodnią). A ciekawe kwatery agroturystyczne przedkładam nad hotele.
Ucieszyła mnie więc wiadomość podana swego czasu przez GUS, że w 2012 r. liczba noclegów udzielonych w kwaterach agroturystycznych i pokojach gościnnych przekroczyła dwa miliony, co oznacza 10- proc. wzrost w porównaniu z rokiem poprzednim. Co do samej liczby gospodarstw, dane są różne, a przede wszystkim – niepełne. Ale jedno jest pewne: stale ich przybywa. Niektórzy mówią wręcz o agroturystycznym „renesansie”.
Świetnie pamiętam moje pierwsze zetknięcie z agroturystką na ziemi... włoskiej. Przebywając na początku lat 90. na uniwersytecie w Bolonii, zgłębiałam tajniki tamtejszych produktów z Doliny Padu o wielkiej sławie, jak szynka parmeńska, parmezan, ocet balsamiczny. I tak odkryłam przy okazji cudowny świat włoskiego „agriturismo”: wiekowe domy po przodkach z rustykalnymi meblami i cudownymi widokami na winnice czy gaje oliwne. No i z wyborną kuchnią, opartą na lokalnych produktach i recepturach przodków. W dodatku Włosi z upodobaniem lubią organizować biesiady i festy związane z – nazwijmy to tak – rolniczym kalendarzem i regionalnymi specjalnościami. Oddają wtedy „cześć” karczochom, jadalnym kasztanom, truflom czy cykorii (przy okazji można zwiedzać i gospodarstwa).
Jakże im wtedy tego zazdrościłam.
A dziś ze zdumienia przecieram oczy, widząc jak agroturystyka w Polsce, o której w końcu minionego stulecia prawie się nie mówiło, czyni szalone wprost postępy. Jak kraj długi i szeroki przybywa miejsc, gdzie można się zatrzymać na niedrogiej kwaterze, w otoczeniu pięknego pejzażu (co prawda niekiedy bywa on zepsuty przez brzydkie nowe budownictwo i reklamy, a i z lokalnymi smakołykami też bywa różnie).
Jak widać, Polacy je polubili i w oblegane długie weekendy trudno o wolne pokoje. Niektórzy więc idą za ciosem i tworzą nawet coś w rodzaju agroturystycznych kombinatów (sic!), z dziesiątkami łóżek, wieloma atrakcjami i obowiązkową zupą z pokrzyw w menu.
Choć ja wciąż najbardziej lubię „mikrusy” z paroma pokoikami, w środku lasu czy w sadzie, bez zbędnej infrastruktury.
Najważniejsze, że każdy może znaleźć coś dla siebie.
Autorka jest dziennikarką
„Gazety Wyborczej”