Mniej wybuchających wulkanów
i rosnących stawek,
za to więcej świadomych
naszej branży polityków,
odpowiedzialnych liderów
gotowych dzielić się tortem
oraz chętnie kupujących,
spontanicznych klientów.
I nagłówków gazet zawsze dobrych dla turystyki.
Życzy Redakcja
Wiadomości Turystycznych
Od redakcji
Czy ten rok był przełomowy? Wyróżniający się? Trudniejszy? Trudno powiedzieć. Z pewnością niełatwo wydawać tak radykalne wyroki patrząc na niego z perspektywy ostatnich dwudziestu lat turystycznego dorobku. W końcu nikt z nas analizując z nieco odleglejszej perspektywy branżową rzeczywistość nie będzie dzielił jej na tę sprzed i po 2010 roku. A jednak było w tych dwunastu miesiącach coś, co sprawiło, że wychodzimy z nich, my jako środowisko, trochę zmienieni. Niby wszystko było jak zawsze. Kontrakty, sezony, kampanie, zyski, straty, czy reklamacje. Nawet dwa, poważne bankructwa wpisały się jakoś w biznesową rutynę ( w końcu zakończenie działalności jest tak samo naturalnym etapem cyklu życia przedsiębiorstwa jak jej rozpoczęcie). Jednak eskalacja wydarzeń, na które nie mieliśmy i nie mogliśmy mieć wpływu, a które mocno dały się nam we znaki była w tym roku ponadprzeciętna. Do znudzenia powtarzana, tragiczna wyliczanka: „katastrofa smoleńska, pył wulkaniczny, grecki kryzys” wyakcentowała nasze braki, podbiła mocne strony, wyjaskrawiła podziały i wspólne fronty. Wszystko nabrało ostrzejszych konturów.
Okazało się, że wizerunkowo nadal nie dajemy rady, że reagujemy wciąż za wolno, nie potrafimy się bronić, kiedy ktoś bez żadnego zastanowienia atakuje i uderza w nasze dobre imię. Nie umiemy też tworzyć dobrego wrażenia, choć przecież świetnie dajemy sobie radę. Tyle problemów na raz, a turyści jakoś wrócili do domu. Obyło się bez dramatów, wszystko poszło w miarę gładko, co biorąc pod uwagę wyjątkowość sytuacji, należy uznać za gigantyczny ( choć znów za mało rozreklamowany) sukces. Tak więc rzeczy, które w roku „bardziej normalnym” gdzieś by nam pewnie umknęły i rozmyły się w natłoku codziennych wydarzeń o mniej spektakularnej randze, stały się rażąco widoczne. Bo postawiono nas w warunkach ekstremalnych. Przetrwaliśmy je i to na pewno liczyć trzeba w ogólnym bilansie na plus. Ile po drodze straciliśmy? Taki rachunek już każdy sam musi sobie wystawić. Mam jednak nadzieję, że jakaś lekcja dla naszej branży z tego pozostała. Teraz tylko wystarczy sobie życzyć, żebyśmy nie musieli już jej powtarzać.
Marta Jurek